Ocalić od zapomnienia – patriotyzm we wspomnieniach rodzinnych
Kartki z pamiętnika
13.05.1941 r.
Dziadek mojego pradziadka pracował w gospodarstwie u niemieckiego generała i był wudarzem, czyli rozdzielał tam pracę. Pan Generał okazał się bardzo dobrym człowiekiem. Najlepiej opowie to przedstawiona sytuacja:
pradziadek niósł obiad swojemu dziadkowi. Gdy szedł przez Pątnów, nagle napadli go młodzi z Hitlerjungen. Wszystko powylewali i go pobili. Pradziadek przyniósł więc pusty koszyk. Generał, dowiedziawszy się o tym, kazał służbie dać mojemu pradziadkowi jedzenie, ubrania, oraz go opatrzyć. On sam wtedy pojechał do szkółki Niemców i zrobił z nimi porządek. Powiedział im, że jeśli jeszcze raz taka sytuacja będzie miała miejsce, to osobiście może ich wysłać na front. Od tej pory Hitlerjungen omijali mojego pradziadka szerokim łukiem.
20.04.1945 r.
Rosjanie prowadzili Niemców do Berlina po przegranej wojnie. Szli oni przez Pątnów. Wszystkie dziewczynki podczas tego pochodu były chowane, ponieważ Rosjanie słynęli z brutalnych gwałtów. Jeden z nich wszedł na posesję i spytał się, gdzie są dziewczynki. Wtedy dziadek mojego pradziadka przepędził go mówiąc, że wezwie odpowiednie służby. Ten wystraszony opuścił posesję.
12.01.1951 r.
W 1951 pradziadek Eugeniusz został przewieziony pociągiem z Wielunia do Gdańska, by pełnić tam służbę wojskową. Po przyjeździe rozdano im mundury oraz ogolono ich na łyso. Przysięga była składana na mrozie. Dzień w wojsku wyglądał następująco:
– 5:00 pobudka i poranne ćwiczenia
– następnie śniadanie
– po śniadaniu kolejne ćwiczenia
– potem obiad
– po obiedzie znowu ćwiczenia
– apel (rozdawanie listów i paczek przysyłanych przez bliskich)
– 21: 00 pora spania
Zmiana warty następowała co godzinę. Z Gdańska młodzi mężczyźni zostali przewiezieni do Gdyni, gdzie spędzili miesiąc, następnie do Pruszcza Gdańskiego – tam byli na lotnisku również przez miesiąc, a potem czekał na nich Kołobrzeg. To jednak nie koniec ich wędrówki. Następnie trafili na miesiąc do Świnoujścia, potem odbyli miesięczny pobyt w Międzyzdrojach, by w końcu przyjechać do Ustronia Morskiego, gdzie zostali do końca służby. Rozmundurowanie miało miejsce w Gdyni, i stamtąd – jedna kompania co godzinę – wsiadali do pociągu jadącego w kierunku Poznania. Ze stolicy Wielkopolski każdy jechał do swojej miejscowości.
16.10.1970
W czasie gdy w Polsce panował system komunistyczny, funkcjonowała w państwie organizacja nazywająca się UB – zdaniem mojego pradziadka byli oni gorsi niż Gestapo. UB była to polska policja, ale pod rządami Rosjan. Mój pradziadek opowiadał, że żeby dostać podstawowe artykuły spożywcze, po pracy późnym wieczorem musiał iść ustawić się w kolejce i stać do samego rana. W tych czasach pracował on na kolei w poznańskim PKP. Mówił mi, że z Polski do Rosji było wywożonych bardzo dużo towarów za darmo, między innymi węgiel, a w Polsce panowała bieda i żywność na kartki. W sklepach nie było nawet w co pakować towaru, każdy musiał mieć swoje opakowanie na żywność. Wszystko było kontrolowane, między innymi listy, a mój pradziadek, jako że ma siostrę we Francji, korespondował z nią, ale musiał uważać na to, co pisze, żeby władza nie robiła mu problemów. W 1981 wybuchł stan wojenny. Ludzie zaczęli wychodzić na ulice. Wtedy też miały miejsce słynne Wypadki Poznańskie. Fabryki zostały zatrzymane i ludzie wyszli na ulice, żądali oni chleba i lepszych warunków pracy. Komunizm oficjalnie upadł w 1989.
25.10.2018
Te wspomnienia mojego pradziadka zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kończąc moją wypowiedź chce powiedzieć, że my, jako młode pokolenie, nie dostrzegamy i nie doceniamy tego, jak mamy dobrze. Gdybyśmy żyli w tamtych czasach, to dopiero wiedzielibyśmy, co to znaczy trudne życie. Gdy przykładowo jest się powołanym do wojska, tak jak mój pradziadek, i nie widzi się swoich bliskich przez bardzo długi okres czasu.
Patrycja Zarzycka
Moja historia
Pamiętam ten zamęt 1939 roku. Wszyscy biegali, próbowali się gdzieś schronić, ale tak naprawdę nigdzie nie byliśmy bezpieczni. może jednak zacznę od początku…
Nazywam się Stanisława i urodziłam się 1923 roku w Piątku Wielkim. Gdy miałam 16 lat, razem z moją mamą pracowałyśmy w polu. Jak dziś pamiętam ludzi biegających jak na maratonie, a zaraz za nimi Niemcy. Nikt z nas nie był na to przygotowany, no bo jak można było przewidzieć taki terror? Kiedy Niemcy całkowicie wkroczyli na nasz teren, wysiedlali Polaków, dużo z nas wzięto do niewoli. Na szczęście ja z moją mamą zostałyśmy u siebie w gospodarstwie aby pracować, oczywiście wszystko, co robiłyśmy, przechodziło na Niemców automatycznie. Niestety cała czwórka moich braci postanowiła iść na wojnę.
Moja siostra mieszkała nieopodal nas, jakieś 3 km dalej, w miejscowości Skrajna Blizanowska, ale pracowała tam dla niemieckiego małżeństwa. Zawsze gdy ją odwiedzałam, a robiłam to bardzo często, wchodziłam oknem, aby ta Niemka mnie nie widziała. Jednak któregoś razu mnie dostrzegła. Ku mojemu zdziwieniu, nie zaczęła na mnie krzyczeć, bić. Jedyne, co zrobiła, to zapytała się mojej siostry ,,kto to jest?’’. Kiedy Maria wytłumaczyła swojej szefowej kim jestem i co tu robię, zadała drugie pytanie, które wprawiło mnie w jeszcze większe osłupienie: ,,dałaś jej śniadanie?’’. Po tym pytaniu i krótkiej odpowiedzi ,,nie’’, wspólnie usiadłyśmy do stołu i zjadłyśmy posiłek przygotowany przez Niemkę. Od tej pory, gdy odwiedzałam moją siostrę, wchodziłam już drzwiami i dużo rozmawiałam z jej ,,pracodawczynią’’. Przekonałam się, że nie wszyscy Niemcy są tacy straszni.
Niestety dobry obraz Niemców, jak szybko się pojawił, równie szybko zniknął. Mój ojciec pomagał w gospodarstwie kobiecie, której mąż, Niemiec, był na wojnie, a ona została sama z dzieckiem. To był sobotni poranek, kiedy SS wkroczyli do naszego domu i bez słowa pobili a następnie zabrali ojca. Wszystko na moich oczach, a ja nie wiedziałam, o co chodzi. Byłam bezradna i przygnębiona, ale kiedy dowiedziałam się, za co go zamknęli, mój smutek przerodził się w złość. Kiedy ojciec poszedł pracować, Niemka, nie mogąc zaleźć jajek, które zniosła jej kura, poszła na policję mówiąc że mój ojciec, Jacek, ukradł jej jajka. To było wręcz niedorzeczne, bo on nigdy by niczego nie ukradł, ale nic nie mogłam zrobić, nawet kiedy Niemka znalazła te jajka, to szanse, że się przyzna do omyłkowego osądzenia człowieka, były znikome. Na drugi dzień poszłam do Tłokini, gdzie u bardzo miłego Niemca pracowała moja ciotka. Kiedy wszystko jej opowiedziałam, ona zaraz powiedziała o tym temu Niemcowi. Był on, można by powiedzieć, takim prezydentem miasta, więc z własnej woli zajął się sprawą uwolnienia Jacka. Kiedy wypisał wszystkie pisma, ojca wypuścili po 3 dniach.
Bardzo się ucieszyłam, gdy ojciec wrócił do domu. Niestety moja radość nie trwała długo, ponieważ tata ogłosił, że jedzie na front pomóc moim braciom i naszym rodakom walczyć o wolną Polskę. Bardzo przeżywałam to, że kolejny członek naszej rodziny wyjeżdża i nie wiadomo czy wróci, więc nie będę nawet wiedzieć, co się z nim dzieje.
Kiedy ojciec wyruszył, ja z matką pracowałyśmy dalej w gospodarstwie, od czasu do czasu odwiedzając moją siostrę. Często musiałyśmy chodzić do Kalisza po różne produkty, do którego było ok. 20 km, ponieważ w Piątku nie było żadnych sklepów, a większość tego, co uprawiałyśmy, zabierali Niemcy. Pewnego razu, kiedy szłyśmy ulicami Kalisza, Niemcy strzelali do Żydów i bili ich. Wielu z nich leżało już martwych na ulicach, inni wykrwawiali się w kątach budynków. To był przerażający widok, a jeszcze gorsze było to, że Polacy śmiali się z nich. Wtedy jeden z nich, który leżał na chodniku ledwo żywy, powiedział słowa, które do dzisiaj mam w pamięci: ,,Dzisiaj nas, jutro was’’. Wtedy kiedy to usłyszałam, przeszły mnie ciarki, byłam przerażona tą wizją. Niedługo musiałam czekać, aż te słowa zamienią się w rzeczywistość. Jakieś dwa dni po tym zdarzeniu Niemcy wkroczyli do Stawiszyna i zaczęli strzelać. Oszczędzili tylko tych, z których mieli jakiś pożytek, na przykład rolników czy pomoce domowe oraz kobiety, bo to właśnie one zazwyczaj były brane jako służące, zwane ładniej, pomocą domową. W tych miejscowościach, w których tylko przechodzili, wszystko niszczyli. Zaś tam, gdzie zostawali, przejmowali. To, co im się przydawało albo było w dobrym stanie do użytku, zostawiali w spokoju, przynajmniej do momentu aż się nie zniszczyło bądź nie znalazło się nic lepszego. To, co było według nich niepotrzebne, od razu było niszczone.
Pamiętam kiedy Rosjanie wkroczyli do Polski i wystrzeliwali Niemców. To był dla nas dobry znak. Znak, że wojna powoli dobiega końca. Nigdy nie zapomnę tego widoku, kiedy szłam z mamą koło kościoła św. Józefa w Kaliszu, w którym ukrywali się Niemcy. Kiedy Rosjanie weszli do środka kaplicy, Niemcy wspięli się na dach wieży. Na ich nieszczęście jeden z nich ich zauważył i rozstrzelał. Było ich 7, jeden po drugim spadali z wieży, ciałem uderzając o beton ulic.
Pierwsi z wojny wrócili Józek i Stasiek, potem Mikołaj, a Andrzej nie wrócił. Miał przyjechać kolejnym transportem zaraz po swoich braciach. Prawdopodobnie był chory i zmarł od razu po wojnie, ale niestety istnieje też możliwość, że poznał tam inną kobietę i postanowił z nią ułożyć sobie życie. Mój wuj, który również był na wojnie i trzymał się blisko Andrzeja, opowiadał, że miał tam kochankę, ale do dzisiaj nie dostaliśmy żadnej informacji, co się z nim tak naprawdę stało.
Długo nie mogłam otrząsnąć się po wojnie. Mojej córce, którą urodziłam rok po zakończeniu tych dramatycznych wydarzeń, nie mówiłam nic o nich. Nie tłumaczyłam jej dlaczego większość pól uprawnych jest zniszczonych, dlaczego wokół jest tak a nie inaczej. Kiedy moja córka, Beata, urodziła swoje dzieci, trzech synów i jedną córkę, bardziej otworzyłam się na opowiadanie przeszłości, choć nadal skutecznie omijałam temat wojny. Byłam dumna, że dwójka moich wnuków oraz syn poszło do wojska i nadal jestem z tego dumna, że jeden wnuk nadal w nim służy, bo wiem, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie kolejna wojna, konflikty, będzie miał kto nas bronić. Minęły 73 lata od zakończenia wojny, a ja dopiero teraz mogłam opowiedzieć to wszystko. Nie mojej córce, nawet nie wnukom, ale dopiero prawnukom. Zobaczcie, ile pokoleń minęło, zanim moja psychika odzyskała równowagę i mogłam logicznie i na spokojnie wszystko powiedzieć. Mam nadzieję, że moi wnukowie i prawnukowie będą opowiadać tę historię swoim dzieciom, a te swoim, i że pamięć oraz historia naszej rodziny i Polskości nigdy nie zgasną.
- Tekst został oparty na prawdziwej historii i opowieściach mojej prababci, która ma teraz 95 lat.
Kinga Przybylska
NIE KAŻDY CZAS GOI RANY…
Najbardziej docenione chwile to te, które tracimy bezpowrotnie. Parę lat temu umarła moja babcia. Pewnego sobotniego wieczoru pomagałam dziadkowi uporać się z rzeczami po przeprowadzce. Natknęłam się na bardzo interesujący zeszyt. Jego brzegi, połamane latami wspomnień i przebytymi kilometrami, zachęciły mnie, aby sprawdzić, co jest w środku. Był to zeszyt prowadzony przez moją babcię w latach szkolnych 1948/1949. Zainteresowana każdym słowem zapisanym jej ręką, szybko „wciągnęłam się” w lekturę i zaczęłam go przeglądać. Ile mogła mieć lat? Było mi przykro, że nie mogłam sama zadać jej tego pytania. Jednak dalej szukałam jakiś informacji. Po analizie każdego wersu, słowa po słowie, natknęłam się na interesujący tytuł : Mój Życiorys. Były tam opisane dni z jej dzieciństwa – pisała te słowa jako mała dziewczynka.
Rok 1948 to czas, kiedy po raz pierwszy przelała na kartkę swój bunt, nie chciała się pogodzić z tym, że musi opuści rodzinny dom. Jako 3-letnia dziewczynka nie była świadoma całego zła, jakie czyhało na Polskę i polski naród. Przewracam stronę, a tam kolejna dawka mocnych słów sprawia, że gdzieś w kąciku oka pojawia się niepohamowana łza:
Nauka szła mi łatwo. Geografii i historii uczyliśmy się po kryjomu, gdyż Niemcy zabraniali. […] Te lata spędzone na wygnaniu zostaną mi długo w pamięci, gdyż przeżywaliśmy stale w lęku i trwodze. Mieliśmy kilka metrów do stacji kolejowej, tam się napatrzyłam różnym rzeczom, widziałam jak partyzanci wysadzali niemieckie pociągi idące z wojskiem na front. Widziałam także jak Żydzi wyskakiwali z pociągów, gdy Niemcy wieźli ich do Treblinki lub Majdanka, łamiąc sobie nieraz nogi lub ręce albo raniąc ciężko głowy. Napatrzyłam się na zgłodniałe dzieci żydowskie, wyglądały jak szkielety, blade, wychudłe, nie mogąc w getcie wytrzymać z głodu uciekały w las i żebrały o kawałek chleba lub gotowanych kartofli.”
To były jej słowa. Słowa zaledwie 6-letniego dziecka, które zobaczyło już za dużo jak na swój wiek. Czytam dalej, babcia w swojej wypowiedzi wspomina o Warszawie:
W dniu 28 lipca 1944 roku Niemcy ustąpili, a przyszli do nas żołnierze rosyjscy. Napatrzyłam się niemało na płonącą w ogniu Warszawę. W dniu 9 lutego 1945 roku wyruszyliśmy w drogę do domu, jechaliśmy przez Warszawę, pomimo różnych lęków, okropne wrażenie zrobiła na mnie tak strasznie rozbita nasza Warszawa. Jechaliśmy koniem, nie mogliśmy przejechać, gdyż ulice były zasypane gruzami, w niektórych ulicach stały potworzone barykady z mebli, ślady z powstania. Rzadko gdzie było widać cały budynek, tylko same ruiny i zgliszcza.
Przerywam. Wspominam lekcje historii, kiedy uczyliśmy się o Powstaniu Warszawskim. Zajęcia wywarły na mnie wtedy duże wrażenie. Jednak słowa, które do mnie dochodzą, wspomnienia napisane przez moją ukochaną babcię, wprawiają mnie w niemoc i ogromny żal do ludzi za to odpowiedzialnych. Ostatnie zdanie – Chyba do śmierci tego nie zapomnę, trudno to opisać, co widziałam – sprawia, że odkładam dzienniczek. Pomyślałam o sobie i poczułam ogromną wdzięczność losowi. Gdy ja byłam w jej wieku, jedynym zmartwieniem było to, czy zdążę się nauczyć tabliczki mnożenia, natomiast jej to, czy wróci do szkoły. Pragnęła bawić się z rówieśnikami, niestety nie mogła spełnić najmniejszych marzeń z powodu wojny…
Dołączam do dziadka i pomagam mu w opróżnieniu kolejnego kartonu. Pytam, czy i on ma spisane gdzieś swoje wspomnienia z ciężkich lat, jakimi była II Wojna Światowa. Opowiada, że są to wspomnienia, które do dziś potrafi przywołać w pamięci z najmniejszym szczegółem. Pytam, czy mógłby mi o tym opowiedzieć, niepewna tego, czy jestem gotowa usłyszeć prawdę.
W jego głosie nie da się nie wyczuć emocji. Opowiada to tak, jakby miało miejsce wczoraj. Mówi o mojej prababci. Miał wtedy 6 lat, kiedy podawał w piwnicy swojej mamie ziemniaki. Musieli się schować na wypadek strzelaniny i łapanek. Wspomina, że nie do końca był świadom, co dzieje się poza murami. Poza jego rodzinnym miastem. Chwila ciszy, jakby przygotowywał się do czegoś, co wymaga dużego wysiłku. Przerywa ją swoim spokojnym i opanowanym głosem. Wspomina dzień, w którym wszystko się zmieniło. Od pewnego czasu on i jego mama pomagali Żydom. Ukrywali ich w piwnicy przed Niemcami. Jednak młodej kobiecie ciężko było pomóc całej rodzinie. Dlatego udała się do zaprzyjaźnionej sąsiadki, prosząc o ogromną dyskrecję, zwierzyła jej się i poprosiła o pomoc. Stało się jednak coś, co odmieniło nie tylko życie jej, ale i jej syna, a mojego dziadka. Sąsiadka, bojąc się o siebie, doniosła niemieckim esesmanom o grupie Żydów ukrywających się w piwnicy. Parę dni później moja prababcia była świadkiem wyprowadzania rodziny z piwnicy. Był to tak mocno odciskający piętno widok, że niestety, nie wytrzymała. Czuła się odpowiedzialna za ich śmierć, śmierć niewinnych, bezbronnych dorosłych i dzieci. Dlatego zamknęła się w kuchni i odkręciła gaz. Dziadek tego dnia stracił mamę, najbliższą mu osobę. Został sam ze swoim tatą.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Minęło ponad 60 lat, a czuję, że dziadek do dziś nie uporał się z tą stratą. Jest mi przykro i czuję żal, ogromny żal do ludzi odpowiedzialnych za te zdarzenia. Ci, którzy krzywdzili niewinnych, bezbronnych, na których zostawiali do końca życia niezagojone rany.
Myślę o teraźniejszości. O tym, w jakim świecie żyję. Wielu z nas nawet nie zastanawia się nad wartością swojego życia. Biegniemy przez życie, popełniając błędy i nie poświęcamy im nawet czasu. Żyjemy czasem, jakbyśmy nie chcieli żyć, nie doceniając całego piękna, jakie płynie z istnienia. Do momentu, w którym coś nam nie zagraża – choroba, wypadek czy też wojna. Dopiero wtedy znajdujemy czas, aby się zatrzymać, aby docenić to, co w naszym życiu jest najważniejsze. Często wtedy tego czasu nie mamy za wiele. Każdy z nas zna definicję wojny. Jest ona bardzo „sucho zapisana” w słowniku. Młode pokolenie, a nawet i starsze, nie do końca jest świadome, jak bardzo wojna bywa dotkliwa dla człowieka, jak zostawia swoje ślady. Powstaje wiele filmów, artykułów i wywiadów z ludźmi, którzy przeżyli to piekło. Słuchamy tego, jak to jest drżeć o własne życie i trwać w niepewności – czy uda się przeżyć kolejna godzinę, dzień bądź tydzień? Jednak to wciąż za mało, byśmy uświadomili sobie, jak często błahe są problemy dnia powszedniego. Jak sami potrafimy robić sobie pod górkę. Nie doceniając wolności i bezpieczeństwa, jakie współcześnie panuje.
Śmierć to perspektywa, która wielu ludzi przerasta, wolimy jej unikać, przekładamy jej temat na później. Jednak podczas wojny nie da się nie myśleć o śmierci. Włącza nam się lęk przed utratą tego, co dla nas najważniejsze – rodzina, dom, spokój.
Dochodzę do wniosku, że na świecie nie ma większego zła, jakim jest wojna. Jestem przerażona, jakie piekło potrafi zgotować człowiek drugiemu człowiekowi. Jak podczas wojny giną tysiące niewinnych ludzi. W imię czego?
To pytanie pozostawię bez odpowiedzi.
Aleksandra Wawrzynkiewicz