Wędrowiec
Nie przygotowywał się do tej wyprawy. Nie odczuwał takiej potrzeby.
Zatrzasnął złoty zegarek kieszonkowy, spoglądając uprzednio na jego tarczę. Mała wskazówka wędrowała niespiesznie w kierunku godziny szóstej, była więc to odpowiednia pora do wyjścia.
Zarzucił na ramiona hebanowy surdut, chwycił za zawieszoną przy drzwiach laskę z ciemnego drewna i przekrzywił cylinder na jasnej czuprynie. Nie chciał wyglądać jak sztywny snob czy reszta tych zdziczałych hien panoszących się dumnie po ulicach zhańbionego widokiem tysiąca i jednej zbrodni wysypiska śmieci. Te ludzkie pokraki były jak upaćkane w szumowinie perły i smutno mu było patrzeć na to, jak kolejne brudne powłoki przyklejają się do ich niegdyś lśniących powierzchni.
Zawiązał ostatnią kokardkę na lśniącym lakierku, w poszukiwaniu drugiego musiał już rozkopać pokaźną stertę zgniecionych w papierowe kulki listów i słów testamentu. Jeszcze do niedawna służące trajkotały nad jego uchem, narzekając na ogarniający go rozgardiasz i porządkując gorączkowo porozrzucane pióra, skuwki i stosy pergaminu, jednak właśnie chaos był jego sposobem na przetrwanie tragedii – tlenem, którym nie chciał przestać się upajać. Odciął się więc od wszelkich przeszkód stojących mu na drodze w powolnym odurzaniu się zatrutym powietrzem. Zwolnił służki, a jego chłodna posiadłość zmieniła się w pobojowisko niespokojnych myśli.
Opuszczając beznamiętnie lokum, pozostawił drzwi otwarte w oczekiwaniu na jakiegoś tchórza, który skusi się na łatwą, bezmyślną grabież, ba – żył nawet w tej chwili nadzieją, że faktycznie ktoś przywłaszczy sobie całe jego materialne mienie. Nawet jeśli był pisarzem i do życia nie potrzebował zbyt wiele, wciąż pozostawał jednym z mniej lub bardziej rozpoznawalnych twórców w Niemczech. Jego dobytek nie był więc skromnym zbiorem bezwartościowych przedmiotów, zatem tym bardziej chciał się go pozbyć.
Wypadł chwiejnie na uliczkę górskiej miejscowości pogrążonej jeszcze w ciepłym blasku latarni i otulonej poranną rosą. Wyższe źdźbła trawy uginały się pod ciężarem mroźnych kropel, tak jak niegdyś robiły to pod niewielką masą bosych kobiecych stóp, gdy słońce wschodziło prędzej, a zachodziło wraz z ostatnimi oznakami ludzkiego zmęczenia. On również odczuwał senne znużenie, zerkając więc na niedalekie skaliste szczyty, niemal uśmiechnął się na myśl, że już dziś, po tylu miesiącach wyczerpania, przyjdzie mu wreszcie zasnąć snem najgłębszym, owianym przez myślicieli marzeniem o arkadii i oparami pustego ludzkiego przerażenia. Te pionki, w jego mniemaniu, nie miały za grosz trzeźwego umysłu czy romantycznej skłonności do refleksji, nie bawili się nią z dziecięcą radością i nie cieszyli jak pacholę z klaśnięcia w pulchne rączki. Wszyscy byli martwi, jego miasto więc nie żyło, podobnie jak i ostatnia z osób, które faktycznie to rozumiały. Zasnęła, a wraz z nią i jego gorące pragnienie życia wśród pośmiertnych chłodnych twarzy zamknęło oczy, pozostawało mu więc jedynie zatopić w Styksie własną duszę, by i ona nie straciła na swej ukochanej romantyczności.
Ruszył przed siebie, omijając zwykle zatłoczone uliczki, które o tej godzinie nie były jednak jeszcze tak oblegane. Kroki stawiał ostrożnie i starannie, jakby usiłując zostawić po sobie jakikolwiek ślad prócz własnych książek rzucanych dotychczas z kąta w kąt przez tysiące sinych rąk. Skąd bowiem mógł mieć pewność, że ktokolwiek faktycznie je przeczytał tak, jak tego sobie życzył? Skąd to przeświadczenie, że ktokolwiek zrozumiał jego słowa, nie gubiąc się w ich wyjaśnieniach; dlaczego miał w istocie postawić własny pomnik, pozostawić pamiątkę, kiedy mógł nawet nie posiadać odpowiedniego budulca i dłuta, a jedynie delikatnie zwilżony piasek i szorstki patyk? Nawet jeśli budował ten zamek, jeśli faktycznie wzniósł go kiedykolwiek ponad wszystkie inne, zawsze w swoim czasie nadeszła fala, a jego praca zrównana została raz za razem z ziemią, wymieszana z błotem i ponownie pochłonięta przez wręcz zamarzające morze. Uwielbiał pisać, lubował się w byciu architektem piaskowych budowli, jednak i on nie mógł ścierpieć uczucia, że wszyscy po czasie znów zaczną spoglądać na niego jak na rozkosznego chłopca siedzącego na plaży – bez śladu po swoim pomniku, z załzawionymi ze złości oczami. Nie chciał tej pobłażliwości czy wymuszonej empatii, fałszywych komplementów i wyolbrzymionej cierpliwości, właśnie z tego bowiem powodu wiedział, że nikt z jego otoczenia nie jest, doprawdy nie może być żywy.
Obcasy jego obuwia zastukały ostrzegawczo o kamieniste podłoże – podnóże niestromego górskiego wzniesienia – gdy po opuszczeniu granic miasteczka, pogrążony w myślach, wciąż kierował się naprzód, nie dostrzegając zbliżającego się celu swojej przechadzki. Sięgnął ręką w głąb kieszeni wierzchniego odzienia i wyjął z niej błyszczący szczerym złotem zegarek. Choć otrzymał go wiele miesięcy temu, wciąż zdawało mu się, jakby nad jego tarczą unosił się zapach wody różanej, której woń nieprzerwanie gromadziła się wokół jego wybranki. Sumiennie każdego dnia pozwalała nielicznym kroplom wsiąknąć w materiał jej sukni, gdy niby przypadkowo skapywały one z jej nawilżonych roztworem dłoni i okolic szyi, natomiast dziś perfumy tak bezdusznie spływały wewnątrz jego klatki piersiowej, topiąc szamoczące się w agonii serce i uniemożliwiając swym odorem zaczerpnięcie kolejnego oddechu. Jego ciało zadrżało pod wpływem mroźnego jesiennego powiewu, jednak uniósł bezceremonialnie dłoń w kierunku swego cylindra, złapał za jego rondo i odrzucił nagłym ruchem jak najdalej od siebie, pozwalając rozbudzonemu wiatru ponieść nakrycie głowy w kierunku niedalekiej wioski. Przez moment mężczyzna pragnął pobiec wraz z nurtem podmuchu, uprzytomniwszy sobie, że zagubiony wśród ludzi cylinder mógłby wzbudzić pewne podejrzenia, postąpił nawet parę spiesznych kroków, oddalając się od wzgórza, jednak niemal natychmiast stanął jak dąb i skierował spojrzenie mętnych oczu w kierunku wskazówek zegarka. Dochodziła siódma trzydzieści, miasta zaczynały swą martwą wędrówkę na nowo, a on nie chciał być tego świadkiem. Zawrócił na pięcie i puścił się biegiem na przełaj skalnego zbocza z napływem nowych sił, wręcz radośnie skacząc między kolejnymi kamieniami.
Na powrót jego twarz rozświetlił promienny uśmiech, był podekscytowany następnymi wydarzeniami. Znów stał się tym chłopcem, jedynym dzieckiem przeciw bezczelnym rządom morskich fal, maluchem zdolnym podnieść piskliwy krzyk wbrew powszechnym niesprawiedliwościom, ostatnim ocalałym niepoprawnym romantykiem, błędnym rycerzem. W ręku nawet dzierżył swoją kopię – uniósł swą laskę i zafascynowany zakręcił nią na palcu, przyglądając bezbłędnej sztuczce i pożałował, że nie pokazał jej nikomu innemu. Z pewnością niejedna z łasych na jego majątek pań zaklaskałaby z udawanym uznaniem, racząc go odważnymi spojrzeniami; spodobałoby im się to o wiele bardziej, niż przelana na kartki papieru szczerość i jedyne słowa pogardy dla wszystkich oznak ich zakłamania i przereklamowanej kurtuazji. Bowiem gdyby ktokolwiek zauważył, że faktycznie stanął po stromej stronie góry, gdyby któraś z tych zapuszczonych pereł dostrzegła go rzucającego się w przepaść wyzierającą zaraz zza szczytu, czy czyjkolwiek krzyk poniósłby się echem wśród dolin? Czy ktoś wybiegłby mu na pomoc lub podałby jedyny prawdziwy sens słów jego powieści zamiast ograniczonych klepkami na oczach domysłów?
Nie przygotowywał się do tej wyprawy. Nie odczuwał takiej potrzeby i nie stwierdził, że popełnił w tej kwestii błąd nawet wtedy, gdy spoglądał na rozciągający się niemal u jego stóp las, piekło lunatyków czy wyrastające z pokiereszowanej ich bytem ziemi skał, które jak noże rozcinały utwardzoną kopułę, pozwalając na to, by ktokolwiek z widzących ujrzał jej płacz nad nieludzką wolą życia w chłodzie nieświadomości. Niedoszły samobójca, rzeźbiarz piasku zmierzył jej rany beznamiętnym wzrokiem i ostatni raz tego dnia sprawdził godzinę. Dokładnie ósma, nie spóźnił się i tym razem. Sięgnął po scyzoryk skryty pod wyszlifowanym kamieniem, ułożonym dokładnie na kępie wysuszonej trawy i wyżłobił w skalistej powierzchni kolejną kreskę.
Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Jutro przyjdzie tu ponownie i tym razem zaśnie.
Kaja Klim kl. 1a_g